Литмир - Электронная Библиотека

Andrzej Drzewiński, Mirosław P. Jabłoński

Stało się jutro

Prawda o przyjacielu – Andrzej Drzewiński

Serwetka spadała ociężale, lekko wirując. Jeszcze moment i znikła pod koją. Bert śledził ją, a gdy wzrok napotkał krawędź pościeli, złożył policzek na podgłówku. Było mu gorąco. Od wczoraj trawiła go gorączka. Zastawiono na niego pułapkę, która miała zabić, ale tylko go unieszkodliwiła. Na myśl o tym palce kurczowo ścisnęły materiał.

– Uspokój się, musisz myśleć – perswadował sobie. Wzrok padł na cyfry świecące pod sufitem. Usztywnił się, świadom, że tamten zaraz przyjdzie. Był punktualny jak zegarek, cholerny pedant. Przychodził do niego co godzinę. Tak samo regularnie jak wtedy, gdy pracowali razem. Ciekawe – pomyślał – jak ta praca jest mi teraz obojętna. Myśl o tym była dziwna, że każde wspomnienie, które przywoływał z pamięci, w mniejszym bądź w większym stopniu kojarzyło mu się z doświadczeniami. Pamiętał przecież, że problemem cząstek Lambo zajął się już na studiach. Pierwsze prace z zakresu fizyki jądra czy późniejsza teoria cząstek pierwotnych poświęcone były tym hipotetycznym składnikom materii. Dla nich też przyleciał tutaj, do samotnej bazy księżycowej położonej, jak to się mówi, gdzie diabeł mówi "dobranoc". Swoją drogą nie miał pojęcia, co diabeł może porabiać na Księżycu. Niemniej warunki były idealne. Świetna aparatura, pozostawiona w spadku po rozwiązanej niedawno fundacji "Polex", nie miała równej sobie. Niestety! Los nie przepuścił okazji, aby z niego zadrwić, umieszczając w bazie docenta Olafa Bote. Przysłała go Komisja Nauki twierdząc, że ma równie znaczne osiągnięcia w dziedzinie cząstek pierwotnych jak Bert. Osiągnięcia! Dobre sobie. Nawet teraz, gdy o tym pomyślał, uśmiechnął się szyderczo. Ponury ignorant, a nie naukowiec, jak go zawsze określał. Miał z nim kiedyś na kongresie w Chicago przykrą polemikę, po której uświadomił sobie niechęć do tego człowieka. Niestety Bert również był uzależniony od Komisji Nauki i osobiste animozje nie miały najmniejszego znaczenia.

Pracę w bazie rozpoczął od dokładnego wytyczenia harmonogramu tak, by jak najmniej czasu spędzali razem. Na dobrą sprawę, poza porami posiłków i zmian na posterunku w laboratorium, wcale się nie widywali.

Z początku Olaf próbował się buntować, ale Bert grzecznie, aczkolwiek stanowczo dał do zrozumienia, że nie życzy sobie nawet wspólnych rozmów. Już po tygodniu na stacji pracowało dwóch zupełnie obcych sobie ludzi. Jedynie kiedy ci z Centrum przywozili co miesiąc żywność i tlen, Bert łagodniał i jakby zapominał o niechęciach. Robił to trochę świadomie, chcąc mieć alibi, gdyby przypadkiem Olafowi przyszło do głowy złożyć raport w Komisji. Mijały dni i tygodnie; monotonnie i nudnie. Do momentu idy na jednym ze zdjęć ujrzeli białą, rozgałęzioną na końcu ścieżkę, będącą bez wątpienia śladem cząstki Lambo. Było to właśnie wczoraj, dwie godziny przed wybuchem.

Szmer rozsuwanych drzwi przerwał rozmyślania. Kątem oka dostrzegł sylwetkę Olafa, ale nie zdobył się na uniesienie głowy. Przymknął powieki. Chwila ciszy i już czuł jego obecność przy sobie. Pewnie się wahał, co powiedzieć, i to sprawiało Bertowi spore zadowolenie. Dotknięcie, które poczuł na ramieniu, uderzyło jak impuls prądu. Nie spodziewał się tego i zaskoczony otworzył oczy. Twarz Olafa była blada i niestarannie ogolona. Tylko oczy błyszczały…

– Cześć, Bert – usłyszał. – Zdaje mi się, że lepiej wyglądasz.

– Masz rację – chrypnął wysuszonym gardłem. – Zdaje ci się.

Czoło Olafa, zwykle gładkie, pokryły zmarszczki. Cóż, spalił kolejne podejście.

Bert poczuł lekkie zażenowanie.

– To nieważne – głos jego miał być łagodny. – Co wywnioskowało Centrum z moich analiz?

– Centrum? – Olaf jakby się zdziwił, ale zaraz odpowiedział normalnie. – Mówią, że do jutra możesz kurować się tutaj. Podali przepis na specyfik, który postawi cię na nogi. Właśnie teraz go syntezuję – machnął ręką w kierunku, gdzie było laboratorium chemiczne.

– A co powiedzieli o tym, czym mnie od wczoraj szpikujesz? – przerwał lekko podnosząc głos.

– Pochwalili i kazali podawać dalej. Jutro, jak przylecą z nowym zbiornikiem, zabiorą cię w drodze powrotnej. Zresztą, jak wiesz, miałem kurs medyczny i możesz mi zaufać – mówiąc mrugał, jakby coś mu wpadło do oka. Bert nie patrzył teraz na Olafa, tylko na ścianę za jego plecami wiedząc, że tamtego to denerwuje. Starał się jednocześnie nie okazywać, jak przeszkadza ta ciężkość w żołądku i kłujący ból głowy, który się właśnie pojawił. Po chwili uderzył w najsłabsze, jak sądził, miejsce.

– Stwierdziłeś już, co było przyczyną wybuchu zbiornika? – spytał, przeciągając sylaby w słowie "przyczyna".

– Nie wiem. – Sądzę, że przedziwnym zrządzeniem losu mikrometeoryt przebił pancerz, wywołując przy tym iskrzenie, co przy ciśnieniu mieszanki musiało wywołać eksplozję.

– To jest praktycznie niemożliwe! – krzyknął Bert.

– Wiem – odparł Olaf. – Ale w końcu coś musiało być przyczyną.

To, że chciałeś mnie utłuc, zazdrosny gnoju! – chciał zawołać, ale skończyło się na słowach:

– Nieważne. Rób zastrzyk.

Olaf uczynił ruch, jakby chciał uścisnąć mu ramię, ale powstrzymał się.

– Szkoda, że akurat wtedy musiałeś przechodzić tym korytarzem.

– Tak – potwierdził Bert, patrząc mu w oczy. – Wielka szkoda!

Olaf wygładził dłonią nie istniejące fałdy rękawa i podszedł do stoliczka z medykamentami. Wyjął wstrzykacz i pudełeczko z ampułką. Gdy przelewał do wstrzykacza płyn, co przy tej grawitacji jest zawsze utrudnione, opakowanie położone uprzednio na krawędzi szafki upadło na podłogę. Bert nie omieszkał tego zauważyć.

W przeciwieństwie do niedawna jeszcze używanych strzykawek wstrzykacz był bezbolesny, tak że poza dotknięciem zimnego metalu nic nie poczuł. W chwili gdy Olaf chciał przykryć go kocem, wstrzymał jego rękę.

– Chyba zwariuję, jeśli się okaże, że nigdy nie będę mógł chodzić – powiedział głośno przełykając ślinę.

Usta Olafa drgnęły, lecz Bert go ubiegł.

– Chcesz powiedzieć, że taki paraliż jest tylko okresowy.

– Tak. Właśnie to chciałem powiedzieć – głos był dobitny, lecz Bert nie zdążył odpowiedzieć, gdyż tamten wyszedł. Wyprostował się i odetchnął głębiej. Przez moment poczuł w nosie zapach wczorajszego podmuchu. Wiedział, że przyczyną desperackiego kroku Olafa była zazdrość. Nie miał on najmniejszej ochoty dzielić się z kimkolwiek sławą odkrywcy. Jednocześnie Bert czuł, że teraz już mu nic nie grozi. Tak jakby tamten cały zapas swej minimalnej odwagi wyczerpał wtedy, gdy chciał go wysadzić w powietrze, a konkretniej w powietrzu ze zbiornika. Uśmiechnął się sarkastycznie z tej gry słów. Nagle coś sobie przypomniał i uniósł się na łokciu, aby to sprawdzić. Opakowanie leżało obok ściany; zmrużył oczy, ale z tej odległości nie był w stanie czegokolwiek odczytać. Łokciami i całym ciałem przesunął się do krawędzi. Odpoczął moment, a potem wyciągnął rękę najdalej jak tylko mógł. Głowę miał zwróconą ku górze, tak że wzrok musiał zastąpić dotykiem.

Drapiąc o wykładzinę musnął, a później schwytał w palce tekturkę. Dobrze, że ważył sześciokrotnie mniej niż na Ziemi. Z zaciśniętą na zdobyczy dłonią ułożył się w poprzedniej pozycji. Gdy migające przed oczyma plamy uspokoiły się, przeczytał tekst.

"Tipexocord" – środek powodujący lokalny bezwład mięśni. Stosować w przypadkach złamań kończyn i innych uszkodzeń, gdzie terapia wymaga bezruchu.

Palce Berta zmiażdżyły pudełko. To dlatego ten bydlak szpikował mnie co godzinę. Rozpostarł zgniecione opakowanie. Tak, nie mylił się. Czas reakcji środka wynosił godzinę.

– Co za wyrafinowany drań – wyszeptał. – Chce mnie przetrzymać tak długo, dopóki nie opracuje naszych wspólnych badań i nie ogłosi jako własne.

Nie zabije go, gdyż Centrum już wie o wypadku, pewnie odpowiednio zrelacjonowanym przez Olafa. Jakże oni tam muszą stękać z podziwu, jakim wspaniałym kolegą jest dla niego. Ba, może nazywają go przyjacielem.

1
{"b":"100902","o":1}