Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Dla Geralta było to coś, czego nie znał, zupełnie nowy rodzaj walki. Nie było mowy o fechtunku i pracy nóg, była tylko chaotyczna rąbanina i nieustanne parowanie ciosów, które leciały ze wszystkich stron. Wciąż jednak korzystał z niezbyt zasłużonego przywileju dowódcy — żółnierze kupili się do niego, osłaniali boki, chronili plecy wymiatali front przed nim, robiąc miejsce, w które mógł uderzyć i ukąsić na śmierć. Ale tłok robił się coraz większy. Wiedźmin i jego wojsko nie wiedzieć kiedy walczył już ramię w ramię z pokrwawioną i wycieńczoną garstką obrońców barykady, w większości krasnoludzkimi najemnikami. Walczyli w pierścieniu okrążenia.

A potem przyszedł ogień.

Jednym z boków barykady, usytuowanym między bindugą a mostem, była wielka, kolczasta jak jeż kupa sosnowych konarów i gałęzi, niepokonana przeszkoda dla koni i piechoty. Teraz ta kupa stanęła w ogniu — ktoś cisnął na nią pochodnię. Obrońcy cofnęli się, uderzeni zsaeaS i dymem. Stłoczeni, oślepieni, przeszkadzający sobie wzajem, zaczęli umierać pod ciosami szturmujących Nilfgaardczyków.

Sytuację, uratował Cahir. Mając doświadczenie wojenne, nie pozwolił okrążyć na barykadzie skupionego wokół siebie wojska. Dał się odciąć od grupy Geralta, ale teraz wracał. Zdobył nawet konia w czarnym kropierzu, teraz rąbiąc dookoła mieczem, uderzał na flankę. Za nim, wrzeszcząc opętańczo, wdzierali się w lukę halabardnicy i oszczepnicy w jakach z czerwonym rautem.

Geralt złożył palce i uderzył w gorejący stos Znakiem Aard. Nie liczył na wielki efekt, od tygodni pozbawiony był wiedźmińskich eliksirów. Ale efekt był. Stos eksplodował i rozsypał się, tryskając iskrami.

— Za mną! - ryknął, tnąc w skroń wdzierającego się na barykadę Nilfgaardczyka. - Za mną! Przez ogień!

I poszli, rozrzucając oszczepami wciąż palącą się stertę, ciskając w nilfgaardzkie konie chwytanymi gołą ręką głowniami. Chrzest ognia, pomyślał Wiedźmin, jak szalony rąbiąc i parując ciosy. Miałem przejść przez ogień dla Ciri. A idę przez ogień w bitwie, która w ogóle mnie nie obchodzi. Której w ogóle nie rozumiem. Ogień, który miał mnie oczyścić, zwyczajnie pali mi włosy i twarz.

Krew, którą był zbryzgany, syczała i parowała.

— Naprzód, wiara! Cahir! Do mnie!

— Geralt! — Cahir zmiótł z siodła kolejnego Nilfgaardczyka. - Na most! Przebijaj się z ludźmi na most! Zewrzemy obronę…

Nie dokończył, bo runął na niego w galopie jeździec w czarnym napierśniku, bez hełmu, z rozwianymi, zakrwawionymi włosami. Cahir sparował cios długiego miecza, ale zwalił się z przysiadającego na zadzie konia. Nilfgaardczyk schylił się, by przygwoździć go do ziemi. Lecz nie zrobił tego, wstrzyma! cios. Na jego naramienniku Błyszczał srebrny skorpion.

— Cahir! — krzyknął zdumiony. - Cahir aep Ceallach!

— Morteisen… — w głosie rozciągniętego na ziemi Cahira było nie mniej zdumienia.

Biegnący obok Geralta krasnoludzki najemnik w osmalonej i nadpalonej jace z czerwonym rautem nie tracił czasu na dziwienie się czemukolwiek. Z rozmachem wbił rohatynę w brzuch Nilfgaardczyka, pchając drzewce zwalił go z kulbaki. Drugi doskoczył, przydeptał czarny napierśnik obalonego ciężkim butem, wraził grot oszczepu prosto w gardło. Nilfgaardczyk zacharczał, rzygnął krwią i zaorał piasek ostrogami.

W tym samym momencie Wiedźmin dostał w krzyże czymś bardzo ciężkim i bardzo twardym. Kolana ugięły się pod nim. Upadł, słysząc wielki triumfalny ryk. Widział, jak jeźdźcy w czarnych płaszczach pierzchają w las. Słyszał, jak most huczy pod kopytami nadciągającej z lewego brzegu konnicy, niosącej sztandar z orłem otoczonym czerwonymi rautami.

I tak skończyła się dla Geralta wielka bitwa o most na Jarudze, bitwa, której późniejsze kroniki nie poświęciły, rzecz jasna, najmniejszej nawet wzmianki.

*****

— Nie turbujcie się, wielmożny panie — powiedział felczer, opukując i obmacując plecy wiedźmina. - Most zniesiony. Nie zagrozi nam pościg z tamtego brzegu. Wasi druhowie i owa niewiasta też w bezpieczności. To małżonka wasza?

— Nie.

— Ach, a jam myślał… Wżdy straszne to, panie, gdy wojna białogłowy brzemienne krzywdzi…

— Milczcie, ani słowa o tym. Co to za chorągwie?

— Nie wiecie, dla kogo walczyliście? Dziw, dziw… To armia Lyrii. Widzicie, lyrijski orzeł czarny i ryskie taiB(|E czerwone. No, gotowym. To jeno stłuczenie. Krzyż &odat boleć będzie, ale nic to. Ozdrowiejecie.

— Dzięki.

— To mnie wam dziękować. Gdybyście wy mostu nie udzierżyli, Nilfgaard w pień wyciąłby nas na tamtym brzegu, do rzeki przyparłszy. Nie zdołalibyśmy ujść pogoni… Królową ocaliliście! No, bywajcie, panie. Idę, inni ranni pomocy wyglądają.

— Dzięki.

Siedział na pniu bindugi, zmęczony, obolały i zfshoyjffr maty. Sam. Cahir gdzieś zniknął. Między palami przełamanego w połowie mostu płynęła zielonozłota Jaruga, połyskując w blasku zmierzającego na zachód słońca.

Uniósł głowę, słysząc kroki, stuk podków i chrzęst pancerzy.

— To on, miłościwa pani. Pozwólcie, pomogę wam zsiąść…

— Zoftaw.

Geralt podniósł głowę. Stała przed nim kobieta w zbroi kobieta o bardzo jasnych włosach, prawie tak jasnych, jak jego własne. Zrozumiał, że włosy nie były jasne, lecz siwe choć twarz kobiety nie nosiła znamion starości. Wieku dojrzałego, owszem. Ale nie starości.

Kobieta przyciskała do ust batystową chusteczkę z koronkowymi rąbkami. Chusteczka była silnie zakrwawiona.

— Wstańcie, panie — szepnął do Geralta jeden ze stojących obok rycerzy. - I złóżcie hołd. To królowa.

Wiedźmin wstał. I ukłonił się, pokonując ból w krzyżach.

— Tyf obronił moft?

— Słucham?

Kobieta odjęła chustkę od ust, splunęła krwią. Kilka czerwonych kropelek osiadło na ornamentowanym napierśniku.

— Jej wysokość Meve, królowa Lyrii i Rivii — powiedział stojący obok kobiety rycerz w fioletowym płaszczu zdobionym złotymi haftami — zapytuje, czy to wy bohatersko dowodziliście obroną mostu na Jarudze?

— Jakoś tak wyszło.

— Wyfło! — królowa usiłowała się zaśmiać, ale nie bardzo jej się udało. Wykrzywiła się, zaklęła brzydko, acz niewyraźnie, splunęła znowu. Zanim zdążyła zasłonić usta, zobaczył paskudną ranę, zauważył brak kilku zębów. Złowiła jego spojrzenie.

— Atak — powiedziała zza chusteczki, patrząc mu w oczy. - Jakif fkurwyfyn walnął mnie profto w gębę.

— Królowa Meve — oznajmił z emfazą ten w fioletowym płaszczu — biła się w pierwszej linii, jak mąż, jak rycerz, stając przeciw przeważającym siłom Nilfgaardu! Ta rana boli, ale nie szpeci! A wy uratowaliście i ją, i nasz korpus. Gdy jacyś zdrajcy opanowali i porwali prom, ten most był dla nas jedynym ratunkiem. A wyście go bohatersko obronili…

— Pfeftań, Odo, Jak fię nazywaf, bohatefe?

— Ja?

— No pewnie, że wy — rycerz w fioletach spojrzał na niego groźnie. - Co z wami? Ranniście? Kontuzjowani? W głowę was rażono?

— Nie.

— Odpowiadajcie tedy, gdy królowa pyta! Widzicie wszak, że jest raniona w usta, że trudno jej mówić!

— Pfeftań, Odo.

Fioletowy skłonił się, po czym spojrzał na Geralta.

— Wasze imię?

A niech tam, pomyślał. Dosyć mam już tego wszystkiego. Nie będę łgał.

— Geralt.

— Geralt skąd?

— Znikąd.

— Nie pafowany? — Meve ponownie ozdobiła piasek pod stopami czerwonym rozbryzgiem śliny zmieszanej z krwią.

— Słucham? Nie, nie. Nie pasowany. Wasza królewska wysokość.

Meve wyciągnęła miecz.

— Klęknij.

Usłuchał, nadal nie mogąc uwierzyć w to, co się dzieje. Nadal myśląc o Milvie i o drodze, którą wybrał dla niej, lękając się trzęsawisk Ysgith.

Królowa odwróciła się do fioletowego.

— Ty powief formułę. Ja nie mam fębów.

— Za bezprzykładne męstwo w boju za słuszną sprawę — wyrecytował z emfazą Fioletowy — za dany dowód cnoty, honoru i wierności koronie, ja, Meve, z łaski bogów królowa Lyrii i Rivii, mocą moją, prawem i przywilejem pasuję cię na rycerza. Służ wiernie. Znieś to uderzenie, ni jednego bolej.

Geralt poczuł na ramieniu uderzenie klingi. Spojrzał w jasnozielone oczy królowej. Meve splunęła gęstą czerwienią, przyłożyła chusteczkę do twarzy, mrugnęła do niego znad koronek.

Fioletowy podszedł do monarchini, szeptał. Wiedźmin usłyszał słowa: «predykat», "ryskie rauty", «sztandar» i "cześć".

— Słufilie — skinęła głową Meve. Mówiła coraz wyraźniej, pokonując ból, wpychała język w szczerbę po wybitych zębach. - Trzymałeś most wespół z wojakami z Rivii, mężny Geralcie znikąd. Tak ci wyfło, ha, ha. No, a mnie wyfło nadać ci za to predykat: Geralt z Rivii. Ha, ha.

— Skłońcie się, panie rycerzu — syknął Fioletowy. Pasowany rycerz Geralt z Riyii skłonił się głęboko, tak, by królowa Meve, jego suzerenka, nie dostrzegła uśmiechu, gorzkiego uśmiechu, nad którym nie potrafił zapanować.

KONIEC TOMU TRZECIEGO
62
{"b":"88043","o":1}