Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Siewcy grozy

Wytracę mądrość mędrców, a przebiegłość przebiegłych zniweczę.

Św. Paweł, I List do Koryntian

Zabłądziliśmy. Cholernie zabłądziliśmy. Brodziliśmy od świtu w tak gęstej mgle, że ledwo co widzieliśmy pyski koni. Mgła, jak szary kłąb gazy, otaczała nas i otulała, wciskała się pomiędzy gałęzie drzew i krzewy, pokrywała leśne przecinki. Ale byliśmy już bardzo spóźnieni, więc podjąłem błędną decyzję, by jechać dalej. A należało przeczekać. Rozbić obozowisko na polanie, rozpalić ogień i poweselić się przy bukłaku wina. Niestety. Również Mordimer Madderdin popełnia błędy. Jestem, co prawda, licencjonowanym inkwizytorem Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu, ale nawet to nie daje mi koncesji na nieomylność. W końcu wszyscy jesteśmy ludźmi, a mylić się jest rzeczą jakże ludzką.

– I co teraz? – zapytał Kostuch, który jechał strzemię w strzemię ze mną.

Spod kaptura płaszcza widziałem tylko ostry zarys jego twarzy. I mgłę. Mgłę, w której nie czułem nawet specyficznego zapachu – zwykle sygnału rozpoznawczego Kostucha. Głos mego towarzysza dobiegał tak, jakby nie był on oddalony na wyciągnięcie ręki, ale wołał z drugiego brzegu rzeki.

– Co teraz? Co teraz? – mruknąłem rozdrażniony. – Podobno wiedziałeś, gdzie jest zachód…

Na zachodzie był brzeg rzeki i tam właśnie mieliśmy dotrzeć. Potem przeczekalibyśmy mgłę i znaleźli bród. A teraz Bóg tylko jeden wiedział, czy nie zrobiliśmy całej podróży w zupełnie innym kierunku. W każdym razie rzeki nie było. Żaden z nas nie znał okolicy, a zresztą w tej piekielnej mgle nawet najlepszy zwiadowca nie poradziłby sobie z określeniem prawidłowego kierunku marszruty.

Obiecywałem sobie, że odpoczniemy zaraz, kiedy tylko gąszcz starych drzew i krzewów ustąpi miejsca jakiejś łące albo polanie. Bo tu mogliśmy po prostu zatrzymać się w środku głuszy i czekać na zmiłowanie pośrodku białego całunu. A chłopcy nie mieli na to ochoty. Woleli już jechać. W byle jakim kierunku, lecz jechać. Nie podzielałem ich obaw, bo wasz uniżony sługa nie jest człowiekiem przesądnym, ale przyznam, że ta gęsta, wilgotna, biało-szara mgła przejmowała mnie niepokojem. Sama myśl o tym, iż mógłbym siedzieć w bezruchu pośrodku niej, budziła jakiś irracjonalny sprzeciw. A ja zwykłem słuchać głosu instynktu. Nie raz i nie dwa uratował mi przecież życie. Nie raz i nie dwa również zawiódł, ale to już zupełnie inna historia.

Podróżowaliśmy wolno, noga za nogą, i miałem nadzieję, że nie przydarzy się nam nic złego. W końcu nie zobaczylibyśmy na przykład brzegu urwiska, nawet gdyby wyrósł tuż pod kopytami naszych koni. A biedny Mordimer, oczywiście, jechał jako pierwszy. Za mną i Kostuchem wlekli się na wielkim, karym ogierze bliźniacy, którzy zawsze jeździli na jednym wierzchowcu i mieli nawet specjalnie przystosowane do tego celu siodło.

– Może się zatrzymamy? – zaproponowałem wbrew sobie, a mgła zdusiła moje słowa.

Ale usłyszeli je. I nic nie odpowiedzieli. Mogłem po prostu wydać rozkaz, bo Kostuch i bliźniacy byli po to, by słuchać. Ale z jakiegoś nieznanego bliżej powodu, wydawać takiego rozkazu jednak nie chciałem.

I nagle mój koń parsknął, a potem zatańczył na ścieżce. Ściągnąłem mu wodze i poklepałem lekko po szyi.

– No, stary – powiedziałem. – Co jest?

Ale zwierzę nie chciało iść. Przerażony wałach szarpał głową i widziałem, jak jego uszy przytulają się do łba. Zeskoczyłem z siodła i wdepnąłem w coś. W ciało. W martwe ciało. W martwe ciało młodego mężczyzny, mówiąc dokładniej.

– Co za cholera… – Oddałem wodze Kostuchowi i nachyliłem się nad trupem.

Zwłoki były nagie, a ciało ohydnie poszarpane. Nie przez kły i pazury zwierząt, mili moi. Ktoś nieźle pokiereszował tego młodzieńca. Wyglądał jak kawał mięsa w rzeźni. Zaschnięta krew, rozcięty brzuch, prawie oberżnięta przy samym ramieniu lewa ręka, czaszka zmiażdżona tak, że prawe oko wypłynęło z oczodołu. A w lewej źrenicy, martwej i pustej, zastygł porażający strach.

– Chodź tu, Kostuch… – rozkazałem.

Nachylił się koło mnie i gwizdnął przeciągle. A raczej starał się gwizdnąć, bo wyszło mu coś w rodzaju dmuchnięcia przez usta.

– Ale dali – mruknął.

– Milutko, co? W tej cholernej mgle nawet nie usłyszymy, jak ktoś nam wsadzi miecz pod żebro.

Kostuch kucnął i uważnie oglądał ciało.

– Ależ go tłukli, Mordimer – powiedział, kręcąc głową. – Patrz tu. – Dotknął palcami obojczyka umarłego. – Nawet go pogryźli…

Rzeczywiście, obok plam krwi i ran zadanych jakimiś narzędziami, wyraźnie dostrzegłem ślady po zębach i kawał wyszarpanego ciała. I to faktycznie były ślady po ludzkich zębach.

– Znowu ktoś się bawi w wilkołaka? – spytałem. – Nieee – odpowiedziałem sam sobie. – Nie używaliby wtedy broni.

Kostuch szarpnął ciało, tak że złączone do tej pory nogi rozdzieliły się.

– Patrz tu – powiedział.

Pomiędzy udami mężczyzny ziała czerwona, szarpana rana. Tam niegdyś były genitalia, teraz nie zostały po nich nawet strzępy. Widziałem w życiu gorsze rzeczy, ale ta bezsensowna śmierć robiła jednak wrażenie. Bezsensowna, bo nie widziałem celu w masakrowaniu w ten sposób człowieka i porzucaniu ciała w głuszy. Zwłaszcza, że obrażenia sprawiały wrażenie, jakby zadano je prawie jednocześnie. A więc nie tortury, a potem śmierć, tylko najpierw zwierzęco dzikie masakrowanie żywego ciała, a potem pastwienie się nad zwłokami.

– Zabrali? – zapytałem. – Jego fiuta?

– Raczej zjedli – mruknął Kostuch i wskazał następne ślady po zębach, tym razem widniejące na udach i podbrzuszu. – Mówię ci, Mordimer, to wilkołaki.

Słowo „wilkołaki” być może nie było nazbyt dobrym określeniem. Za bardzo kojarzy się ono z różnymi głupstwami, bajędami i legendami, którym ludzie racjonalnie myślący (tacy jak wasz uniżony sługa) nie dają posłuchu. Przemiana człowieka w wilka jest niemożliwa ze względów czysto anatomicznych. Wiem to dobrze, mili moi, gdyż studia anatomiczne należały do mego wykształcenia. Nie sądzicie chyba, że można wygrywać muzykę ludzkiego ciała, nie posiadając stosownego wykształcenia oraz przygotowania?

Tyle, że niektórzy koniecznie chcieli się w takie wilki jednak zamieniać. Ganiali więc po polach i lasach, nadzy lub ubrani jedynie w zwierzęce skóry i napadali Bogu ducha winnych podróżnych albo miejscowych wieśniaków. Nieraz już takiego wilkołaka – nie wilkołaka zdarzało się nam schwytać i posłać tam gdzie jego miejsce – na szubienicę. Czemu nie na stos? – zapytacie. Ano dlatego, by pokazać, że zwykła konopna lina zupełnie wystarcza na przebierańca, i niepotrzebne są do tego święte płomienie.

– Jakoś dziwnie zaopiekowali się jego rzeczami, jak na wilkołaki – powiedziałem sarkastycznym tonem. – Myśl czasami, Kostuch, co?

Parsknął tylko, ale nic nie powiedział, bo wiedziałem, że w gruncie rzeczy się ze mną zgadza.

– Co robimy? – zapytał.

– A co mamy robić? – wzruszyłem ramionami. – Jedziemy dalej. Wilki będą miały obiadek.

Przeprowadziliśmy konie obok trupa i wskoczyliśmy na siodła. Tyle zdążyliśmy zrobić, kiedy zobaczyliśmy następne ciało. Tym razem młodej, nagiej dziewczyny. Jej jasne, skołtunione włosy były zlepione krwią, skóra twarzy niemal oderwana od kości, a prawa pierś wygryziona tak, że wisiały z niej jedynie strzępy. Zauważyłem, że nie miała również palców u jednej z dłoni.

– To bez sensu, Mordimer – powiedział Kostuch, kiedy znowu kucaliśmy obok zwłok. – To nie ma żadnego sensu.

Nie musiał mi tego mówić. Ale ludzie, moi mili, nie zawsze kierują się rozumem. Uczucia i emocje rządzą naszymi zachowaniami, jak świat światem, i rządzić będą do końca tegoż świata. A tu widać uczucia i emocje podpowiadały mordercom, iż ciała należy zmasakrować, a potem częściowo zjeść. Zresztą z całą pewnością nie chodziło o głód, lecz o perwersyjną rozkosz wbicia się zębami w ludzkie mięso i szarpania go na strzępy. Szkoda, że na świecie jest tylu osobników złych i zdegenerowanych. Cóż, Pan doświadcza rodzaj człowieczy, ale stworzył również nas – inkwizytorów, którzy jesteśmy strażnikami porządku i siewcami miłości.

* * *

Mgła ustąpiła. Nadal przy ziemi snuły się szarawe strzępy, a powietrze było przesycone wilgocią, ale w porównaniu z wczorajszym dniem pogodę można byłoby nazwać wręcz uroczą. Przynajmniej widzieliśmy teraz las i przecinki wśród drzew oraz słońce próbujące prześwitywać zza mglistego całunu.

Siedzieliśmy przy śniadanku złożonym z jęczmiennych placków, mięsa i wina, kiedy usłyszałem dobiegający z lasu hałas, jakby ktoś nieostrożnie i w pośpiechu przedzierał się przez krzaki. Drugi spojrzał również w tamtą stronę i położył kuszę na kolanach. Być może był to zbytek ostrożności, gdyż hałas wywołany został przez jednego człowieka lub duże zwierzę, ale zważywszy na doświadczenia poprzedniej nocy… Jeden tylko Kostuch nie zareagował i, mrużąc oczy, obgryzał spokojnie pieczyste, a tłuszcz skapywał mu po brodzie.

Hałas się zbliżał, aż wreszcie na polanę wpadła kobieta w podartej kapocie. Miała rozwichrzone włosy i wyraz obłędnego przerażenia na twarzy. Kiedy nas dojrzała, najpierw stanęła jak wryta, a potem pobiegła w naszą stronę krzycząc i szlochając.

– Ratujcie, szlachetni panowie, ratujcie w imię Jezusa!

Wpadła w nasz krąg, przewróciła bukłak z winem i wylądowała w objęciach Kostucha. Ale kiedy uniosła głowę, zobaczyła twarz mego towarzysza i musiała sobie zdać sprawę, iż być może wpadła z deszczu pod rynnę. A ścigające ją niebezpieczeństwo mogło okazać się niczym w porównaniu z tym, przed czym stanęła twarzą w twarz. Szarpnęła się w tył, ale Kostuch przytrzymał ją mocno w pasie.

– A dokąd to, turkaweczko? – zapytał słodkim głosem. – Spieszno ci gdzieś?

Jego ręka już błądziła w okolicy piersi dziewczyny. A miała wokół czego błądzić, bo piersi te prezentowały się pierwszorzędnie. Przynajmniej, jeśli mogłem to ocenić, patrząc na jej porwany kaftan.

– Zostaw, Kostuch – rozkazałem. – Chodź tu! – Szarpnąłem dziewczynę za rękę, klapnęła na ziemi obok mnie.

20
{"b":"88179","o":1}