Литмир - Электронная Библиотека
A
A

ZIARNO PRAWDY

I

Czarne punkciki na jasnym, poznaczonym pasmami mgły tle nieba, poruszając się przyciągnęły uwagę wiedź-mina. Było ich wiele. Ptaki krążyły, zataczając wolne, spokojne kręgi, potem raptownie zniżały lot i zaraz znów wzlatywały w górę, bijąc skrzydłami.

Wiedźmin obserwował ptaki przez dłuższy czas, oceniał odległość i przypuszczalny czas, potrzebny na jej pokonanie, z poprawką na rzeźbę terenu, gęstwę lasu, na głębokość i przebieg jaru, który podejrzewał na trasie. Wreszcie odrzucił płaszcz, o dwie dziurki skrócił pas, na ukos przecinający pierś. Głowica i rękojeść miecza przerzuconego przez plecy wyjrzały znad prawego barku.

— Nadłożymy trochę drogi, Płotka — powiedział. - Zjedziemy z traktu. Ptaszyska, jak mi się zdaje, nie krążą tam bez przyczyny.

Klacz, rzecz jasna, nie odpowiedziała, ale ruszyła z miejsca, posłuszna głosowi, do którego przywykła.

— Kto wie, może to jest padły łoś — mówił Geralt. - Ale może to nie łoś. Kto wie?

Jar był rzeczywiście tam, gdzie się go spodziewał — w pewnym momencie wiedźmin z góry spojrzał na korony drzew, ciasno wypełniające rozpadlinę. Zbocza wąwozu były jednak łagodne, a dno suche, bez tarniny, bez gnijących pni. Pokonał jar łatwo. Po drugiej stronie był brzozowy zagajnik, za nim duża polana, wrzosowisko i wiatrołom, wyciągający w górę macki poplątanych gałęzi i korzeni.

Ptaki, spłoszone pojawieniem się jeźdźca, wzbiły się wyżej, zakrakały dziko, ostro, chrapliwie.

Geralt od razu zobaczył pierwsze zwłoki — biel baraniego kożuszka i matowy błękit sukni wyraźnie odcinały się od pożółkłych kęp turzycy. Drugiego trupa nie widział, ale wiedział, gdzie leży — położenie zwłok zdradzała pozycja trzech wilków, które patrzyły na jeźdźca spokojnie, przysiadłszy na zadach. Klacz wiedźmina parsknęła. Wilki, jak na komendę, bezszelestnie, nie spiesząc się potruchtały w las, co jakiś czas odwracając w stronę przybysza trójkątne głowy. Geralt zeskoczył z konia.

Kobieta w kożuszku i błękitnej sukni nie miała twarzy, gardła i większej części lewego uda. Wiedźmin minął ją, nie schylając się.

Mężczyzna leżał twarzą ku ziemi. Geralt nie odwracał ciała, widząc, że i tu wilki i ptaki nie próżnowały. Nie było zresztą potrzeby dokładniejszego oglądania zwłok — ramiona i plecy wełnianego kubraka pokrywał czarny, rozgałęziony deseń zaschniętej krwi. Było oczywiste, ze mężczyzna zginął od ciosu w kark, zaś wilki zmasakrowały ciało dopiero później.

Na szerokim pasie, obok krótkiego korda w drewnianej pochwie, mężczyzna nosił skórzaną sakwę. Wiedźmin zerwał ją, wyrzucił kolejno w trawę krzesiwo, kawałek kredy, wosk do pieczętowania, garść srebrnych monet, składany nożyk do golenia w kościanej oprawie, królicze ucho, trzy klucze na kółku, amulet z fallicznym symbolem. Dwa listy, pisane na płótnie, zawiłgły od deszczu i rosy, runy rozlały się, zamazały. Trzeci, na pergaminie, był również zniszczony wilgocią, ale czytelny. Był to list kredytowy, wystawiony przez krasnoludzki bank w Murivel na kupca o nazwisku Rulle Asper lub Aspen. Suma akredytywy była niewielka.

Schyliwszy się Geralt uniósł prawą rękę mężczyzny. Tak jak się spodziewał, miedziany pierścień, wrzynający się w opuchły i zsiniały palec, nosił znak cechu płatnerzy — stylizowany hełm z przyłbicą, dwa skrzyżowane miecze i runę A wyrytą pod nimi.

Wiedźmin wrócił do trupa kobiety. Kiedy odwracał ciało, coś ukłuło go w palec. Była to róża przypięta do sukni. Kwiat zwiądł, ale nie stracił koloru — płatki były ciemnoniebieskie, prawie granatowe. Geralt po raz pierwszy w życiu widział taką różę. Odwrócił ciało zupełnie i drgnął.

Na odsłoniętym, zdeformowanym karku kobiety wyraźnie widać było ślady zębów. Nie wilczych.

Wiedźmin cofnął się ostrożnie do konia. Nie spuszczając wzroku ze skraju lasu, wspiął się na siodło. Dwukrotnie okrążył polanę, pochylony, bacznie lustrował ziemię, rozglądając się.

— Tak, Płotka — powiedział cicho, wstrzymując konia. - Sprawa jasna, choć nie do końca. Płatnerz i kobieta przyjechali konno, od strony tamtego lasu. Byli ponad wszelką wątpliwość w drodze z Murivel do domu, bo nikt nie wozi ze sobą długo nie zrealizowanych akredytyw. Dlaczego jechali tędy, a nie traktem, nie wiadomo. Ale jechali przez wrzosowisko, bok w bok. I wówczas, nie wiem dlaczego, oboje zsiedli lub spadli z koni. Płatnerz zginął natychmiast. Kobieta biegła, potem upadła i również zginęła, a to coś, co nie zostawiło śladów, ciągnęło ją po ziemi, trzymając zębami za kark. To się wydarzyło dwa lub trzy dni temu. Konie rozbiegły się, nie będziemy ich szukać.

Klacz, rzecz jasna, nie odpowiedziała, prychała niespokojnie, reagując na znany sobie ton głosu.

— To coś, co zabiło oboje — ciągnął Geralt, patrząc na skraj lasu — nie było ani wilkołakiem, ani leszym. Ani jeden, ani drugi nie zostawiliby tyle dla padlinożerców. Gdyby tu były bagna, powiedziałbym, że to kikimora albo wipper. Ale tu nie ma bagien.

Schyliwszy się, wiedźmin odwinął nieco derkę przykrywającą bok konia, odsłaniając przytroczony do juków drugi miecz z błyszczącym," ozdobnym jelcem i czarną karbowaną rękojeścią.

— Tak, Płotka. Nadłożymy drogi. Trzeba sprawdzić, czemu płatnerz i kobieta jechali przez bór, a nie traktem. Jeżeli będziemy obojętnie omijać takie wydarzenia, nie zarobimy nawet na owies dla ciebie, prawda, Płotka?

Klacz posłusznie ruszyła do przodu, poprzez wiatrołom, ostrożnie przestępując wykroty.

— Chociaż to nie wilkołak, nie będziemy ryzykować — ciągnął wiedźmin, wyjmując z torby u siodła zasuszony bukiecik tojadu i wieszając go przy munsztuku. Klacz 'parsknęła. Geralt rozsznurował nieco kaftan pod szyją, wydobył na zewnątrz medalion z wyszczerzoną wilczą paszczą. Medalion, zawieszony na srebrnym łańcuszku, podrygiwał w rytm chodu konia, jak rtęć rozbłyskując w promieniach słońca.

II

Czerwone dachówki stożkowatego dachu wieży dostrzegł po raz pierwszy ze szczytu wzniesienia, na które wspiął się, ścinając łuk zakrętu niewyraźnej ścieżki. Zbocze, porośnięte leszczyną, zatarasowane zeschłymi gałęziami, usłane grubym dywanem żółtych liści, nie było zbyt bezpieczne dla zjazdu. Wiedźmin wycofał się, ostrożnie zjechał po pochyłości, wrócił na ścieżkę. Jechał powoli, co jakiś czas wstrzymywał konia, zwisając z kulbaki wypatrywał śladów.

Klacz targnęła łbem, zarżała dziko, zatupała, zatańczyła na ścieżce, wzbijając kurzawę zeschłych liści. Geralt, oplatając szyję konia lewym ramieniem, dłonią prawej ręki, złożywszy palce w Znak Aksji, wodził nad łbem wierzchowca, szepcząc zaklęcie.

— Aż tak źle? — mruczał, rozglądając się dookoła, nie zdejmując Znaku. - Aż tak? Spokojnie, Płotka, spokojnie.

Czar szybko podziałał, ale szturchnięta piętą klacz ruszyła z ociąganiem, tępo, nienaturalnie, tracąc elastyczny rytm chodu. Wiedźmin zwinnie zeskoczył na ziemię, poszedł dalej pieszo, ciągnąc konia za uzdę. Zobaczył mur.

Pomiędzy murem a lasem nie było odstępu, wyraźnej przerwy. Młode drzewka i krzaki jałowców mieszały liście z bluszczem i dzikim winem, uczepionym kamiennej ściany. Geralt zadarł głowę. W tym samym momencie poczuł, jak do karku drażniąc, podnosząc włosy, przysysa się i porusza pełznąc niewidzialne miękkie stworzonko. Wiedział, co to jest.

Ktoś patrzył.

Odwrócił się wolno, płynnie. Płotka parsknęła, mięśnie na jej szyi zadrgały, poruszyły się pod skórą.

Na zboczu wzniesienia, z którego przed chwilą zjechał, stała nieruchomo dziewczyna wsparta jedną ręką o pień olchy. Jej biała powłóczysta suknia kontrastowała z połyskliwą czernią długich rozczochranych włosów spadających na ramiona. Geraltowi wydało się, że się uśmiecha, ale nie był pewien — była za daleko.

— Witaj — rzekł, unosząc dłoń w przyjaznym geście. Zrobił krok w stronę dziewczyny. Ta, lekko obracając głowę, śledziła jego poruszenia. Twarz miała bladą, oczy czarne i ogromne. Uśmiech — o ile to był uśmiech — znikł z jej twarzy jak starty ścierką. Geralt zrobił jeszcze jeden krok. Liście zaszeleściły. Dziewczyna zbiegła po zboczu jak sama, przemknęła pomiędzy krzakami leszczyny, była już tylko białą smugą, gdy znikła w głębi lasu. Długa suknia zdawała się zupełnie nie ograniczać swobody jej ruchów.

Klacz wiedźmina zarżała jękliwie, podrywając w górę łeb. Geralt, wciąż patrząc w kierunku lasu, odruchowo uspokoił ją Znakiem. Ciągnąc konia za uzdę, poszedł dalej powoli wzdłuż muru, tonąc po pas wśród łopianów.

Brama, solidna, okuta żelazem, osadzona na przerdzewiałych zawiasach, opatrzona była wielką mosiężną kołatką. Po chwili wahania Geralt wyciągnął rękę i dotknął zaśniedziałego kółka. Odskoczył natychmiast, bo w tej samej chwili brama rozwarła się, skrzypiąc, chrzęszcząc, rozgarniając na boki kępki trawy, kamyki i gałązki. Za bramą nie było nikogo — wiedźmin widział tylko pusty dziedziniec, zaniedbany, zarośnięty pokrzywą. Wszedł ciągnąc konia za sobą. Oszołomiona Znakiem klacz nie opierała się, ale nogi stawiała sztywno i niepewnie.

Dziedziniec z trzech stron okolony był murem i resztkami drewnianych rusztowań, czwartą stanowiła fasada pałacyku, pstrokata ospą poodpadanego tynku, brudnymi zaciekami, girlandami bluszczu. Okiennice, z których oblazła farba, były zamknięte. Drzwi również.

Geralt przerzucił wodze Płotki przez słupek przy bramie i poszedł wolno w stronę pałacyku żwirową alejką, wiodącą obok niskiej cembrowiny niedużej fontanny pełnej liści i śmiecia. W środku fontanny, na fantazyjnym cokole, prężył się delfin wykuty z białego kamienia, wyginając w górę obtłuczony ogon Obok fontanny, na czymś, co bardzo dawno temu było klombem, rósł krzak róży. Niczym oprócz koloru kwiatów krzak ten nie różnił się od innych krzaków róży, jakie przychodziło oglądać Geraltowi. Kwiaty stanowiły wyjątek — miały kolor indyga, z lekkim odcieniem purpury na końcach niektórych płatków. Wiedźmin dotknął jednego, zbliżył twarz, powąchał. Kwiaty miały typowy dla róż zapach, ale nieco bardziej intensywny.

Drzwi pałacyku — i równocześnie wszystkie okiennice — otwarły się z trzaskiem. Geralt raptownie uniósł głowę., Alejką, zgrzytając żwirem, pędził prosto na niego potwór.

10
{"b":"88164","o":1}