Литмир - Электронная Библиотека
A
A

KWESTIA CENY

I

Wiedźmin miał nóż na gardle.

Leżał, pławiąc się w mydlinach, z głową odrzuconą do tyłu, na śliską krawędź drewnianej balii. W ustach czuł gorzki posmak mydła. Nóż, tępy jak siedem nieszczęść, skrobał go boleśnie po jabłku Adama, z chrzęstem przesuwał się ku podbródkowi.

Balwierz, z miną artysty świadomego narodzin arcydzieła, skrobnął jeszcze raz, z czystej maniery, po czym otarł mu twarz kawałkiem lnianego płótna zmoczonym w czymś, co mogło być nalewką na arcydzięgielu.

Geralt wstał, pozwolił, by pachołek wylał na niego cebrzyk wody, otrząsnął się, wyszedł z balii, znacząc ceglaną podłogę śladami mokrych stóp.

— Ręcznik, panie — pachołek zerknął ciekawie na jego medalion.

— Dzięki.

— Tu jest odzienie — powiedział Haxo. - Koszula, gacie, spodnie, wams. A tu buty.

— O wszystkim pomyśleliście, kasztelanie. A we własnych butach nie mógłbym pójść?

— Nie. Piwa?

— Chętnie.

Ubierał się powoli. Dotyk obcego, szorstkiego, nieprzyjemnego ubrania na spęczniałej skórze psuł mu humor, jakiego nabrał, wylegując się w gorącej wodzie.

— Kasztelanie?

— Słucham was, panie Geralt?

— Nie wiecie aby, po co to wszystko? No, do czego jestem tu potrzebny?

— Nie moja rzecz — powiedział Haxo, zezując na pachołków. - Do mnie należy ubrać was…

— Przebrać, chcieliście powiedzieć.

— …Ubrać i zaprowadzić na ucztę, do królowej. Włóżcie wams, panie Geralt. I ukryjcie pod nim wiedźmiński medalion.

— Tu leżał mój sztylet.

— Ale już nie leży. Jest w bezpiecznym miejscu, tak jak oba wasze miecze i cały dobytek. Tam, dokąd idziecie, idzie się bez oręża.

Wiedźmin wzruszył ramionami, obciągając na sobie ciasny purpurowy wams.

— Co to jest? — spytał, wskazując na haft na przedzie ubioru.

— A właśnie — rzekł Haxo. - Byłbym zapomniał. Na czas uczty nazywacie się wielmożny Ravix z Czteroroga. Jako honorowy gość, zasiądziecie po prawicy królowej, takie jest jej życzenie. A to na wamsie, to wasz herb. W polu złotym niedźwiedź czarny, kroczący, na nim panna w szacie błękitnej, z włosami rozpuszczonymi i rękoma wzniesionymi. Powinniście to zapamiętać, ktoś z gości może mieć hyzia na punkcie heraldyki, to się często zdarza.

— Jasne, zapamiętam — powiedział poważnie Geralt. -A Czteroróg, gdzie leży?

— Dostatecznie daleko. Gotowiście? Możemy iść?

— Możemy. Powiedzcie jeszcze, panie Haxo, z jakiej okazji ta uczta?

— Królewna Pavetta kończy piętnaście lat, wedle zwyczaju zwalili się konkurenci do jej ręki. Królowa Calanthe chce ją wydać za kogoś ze Skellige. Zależy nam na przymierzu z wyspiarzami.

— Dlaczego akurat z nimi?

— Na tych, z którymi są w przymierzu, nie napadają tak często jak na innych.

— Istotny powód.

— Ale nie jedyny. W Cintrze, panie Geralt, tradycja nie pozwala na niewieście rządy. Nasz król Roegner zmarł był jakiś czas temu od morowego powietrza, a królowa nie chce drugiego męża. Nasza pani Calanthe mądra jest i sprawiedliwa, ale co król, to król. Ten, kto ożeni się z królewną, siądzie na tronie. Dobrze by było, zęby trafił się chłop na schwał. A takich trzeba szukać na wyspach. To twardy naród. Chodźmy już.

W połowie krużganka otaczającego mały, pusty wewnętrzny dziedziniec Geralt zatrzymał się, rozejrzał.

— Kasztelanie — rzekł półgłosem. - Jesteśmy sami. Mówcie, do czego królowej wiedźmin. Musicie coś wiedzieć. Kto, jeśli nie wy?

— Do tego, co i wszystkim innym — burknął Haxo. -Cintra jest jak każdy jeden inny kraj, taka sama. Mamy tu i wilkołaki, i bazyliszki, a i mantikora się znajdzie, jak dobrze poszukać. To i wiedźmin może się przydać.

— Nie kręćcie, kasztelanie. Pytam, do czego królowej wiedźmin na uczcie, i to przebrany za błękitnego niedźwiedzia z rozpuszczonymi włosami.

Haxo też się rozejrzał, a nawet wychylił się przez balustradę krużganka.

— Niedobrego coś się dzieje, panie Geralt — mruknął. -Na zamku, znaczy. Straszy coś.

— Co?

— A co ma straszyć? Straszydło. Mówią, małe, garbate, kolczaste jak jeż. Nocą po zamku łazi, brzęka łańcuchami. Pojękuje i stęka w komnatach.

— Wyście widzieli?

— Nie — Haxo splunął. - I widzieć nie chcę.

— Pleciecie, kasztelanie — skrzywił się wiedźmin. - To się kupy nie trzyma. Idziemy na zaręczynową biesiadę. I co ja mam tam robić? Czuwać, żeby spod stołu nie wyskoczył garbus i nie zastękał? Bez broni? Wystrojony jak błazen? Eee, panie Haxo.

— A myślcie sobie, co chcecie — naburmuszył się kasztelan. - Kazali niczego wam nie mówić. Prosiliście, to powiedziałem. A wy, że plotę. Wielceście uprzejmi.

— Wybaczcie, nie chciałem was urazić, kasztelanie. Dziwiłem się tylko…

— Przestańcie się tedy dziwić — Haxo odwrócił głowę, nadal naburmuszony. - Nie jesteście od dziwienia. I dobrze wam radzę, panie wiedźmin, jeśli królowa rozkaże wam rozdziać się do goła, pomalować sobie rzyć niebieską farbką i powiesić się w sieni głową w dół jako kandelabr, to zróbcie to bez zdziwienia i wahania. Inaczej mogą was spotkać nieliche przykrości. Pojęliście?

— Pojąłem. Idziemy, panie Haxo. Cokolwiek ma być, zgłodniałem po tej kąpieli.

II

Nie licząc zdawkowego, ceremonialnego pozdrowienia, gdy powitała go jako "pana na Czterorogu", królowa Ca-lanthe nie zamieniła z wiedźminem ani słowa. Uczta nie rozpoczynała się, wciąż schodzili się biesiadnicy, gromko zapowiadani przez herolda.

Stół był ogromny, prostokątny, mógł pomieścić z górą czterdziestu chłopa. W jego szczycie zajmowała miejsce Calanthe, siedząc na tronie z wysokim oparciem. Po jej prawej ręce zasiadał Geralt, po lewej siwowłosy bard z lutnią, zwany Drogodarem. Dwa szczytowe krzesła po lewicy królowej pozostawały wolne.

Na prawo od Geralta, wzdłuż dłuższego boku stołu, zasiadali kasztelan Haxo i wojewoda o trudnym do zapamiętania nazwisku. Za nimi siedzieli goście z księstwa Attre — ponury i milczący rycerz Rainfarn i pozostający pod jego opieką pucołowaty dwunastolatek, książę Wind-halm, jeden z pretendentów do ręki królewny. Dalej — kolorowi i różnobarwni rycerze z Cintry i okoliczni wasale.

— Baron Eylembert z Tigg! — ogłosił herold. - Kudkudak! — mruknęła Calanthe, szturchając Drogodara. - Wesoło będzie.

Chudy i wąsaty, dostatnio odziany rycerz skłonił się nisko, ale jego żywe, wesołe oczy i błądzący po ustach uśmieszek zaprzeczały czołobitności.

— Witajcie nam, panie Kudkudaku — rzekła ceremonialnie królowa. Najwyraźniej przydomek barona zrośnięty był z nim trwałej niż rodowe nazwisko. - Rada wam jestem za przybycie.

— I jam rad z zaproszenia — oznajmił Kudkudak i westchnął. - Cóż, rzucę okiem na królewnę, jeśli pozwolisz, królowo. Trudno żyć samotnie, pani.

— Ejże, panie Kudkudaku — Calanthe uśmiechnęła się lekko, nawijając lok włosów na palec. - Wszakżeście żonaty, jak nam dobrze wiadomo.

— Eee — żachnął się baron. - Sama wiesz, pani, jaka ta moja żona słabiutka i delikatna, a teraz w naszych okolicach ospa panuje. Stawiam mój pas i miecz przeciwko starym łapciom, że za rok będzie nawet po żałobie.

— Biednyś, Kudkudaku, ale i szczęściarz z ciebie zarazem — Calanthe uśmiechnęła się jeszcze milej. - Twoja żona rzeczywiście jest słabiutka. Słyszałam, że jak czasu zeszłych żniw zdybała cię w stogu z dziewką, to goniła cię z widłami niecałą milę, i nie dogoniła. Musisz ją lepiej karmić i hołubić, a i baczyć, by jej w nocy plecy nie ziębły. A za rok, zobaczysz, jak się poprawi.

Kudkudak posmętniał, ale niezbyt przekonywająco.

— Aluzję zrozumiałem. Ale na uczcie zostać mogę?

— Rada będę, baronie.

— Poselstwo ze Skellige! — krzyknął herold, już solidnie zachrypnięty.

Wyspiarze wkroczyli dziarskim, dudniącym krokiem, we czterech, w lśniących, skórzanych kubrakach obszytych foczym futrem, przepasani szarfami z kraciastej weł-. ny. Prowadził ich żylasty wojownik o ciemnej twarzy i orlim nosie, mający u boku barczystego młodziana z rudą czupryną. Wszyscy skłonili się przed królową.

— Wielki to zaszczyt — rzekła Calanthe, lekko zarumieniona — witać ponownie na moim zamku świetnego rycerza, jakim jest Eist Tuirseach ze Skellige. Gdyby nie dobrze znany fakt, że żywisz pogardę dla ożenku, ucieszyłabym się nadzieją, że może przybywasz ubiegać się o moją Pavettę. Czyżby samotność jednak dokuczyła ci, panie?

— Nie raz, piękna Calanthe — odrzekł smagłolicy wyspiarz, unosząc na królową błyszczące oczy. - Zbyt niebezpieczne jednak wiodę życie, by myśleć o trwałym związku. Gdyby nie to… Pavetta jest młodziutką jeszcze pan-, na, nierozkwitłym pączkiem, ale…

— Ale co, rycerzu?

— Niedaleko pada jabłko od jabłoni — uśmiechnął się Eist Tuirseach, błyskając bielą zębów. - Wystarczy spojrzeć na ciebie, królowo, by wiedzieć, jaką pięknością stanie się królewna, gdy osiągnie wiek, jaki powinna mieć kobieta, by uszczęśliwić wojownika. Tymczasem jednak o jej rękę winni ubiegać się młodzieńcy. Tacy jak siostrzeniec naszego króla Brana, ten oto Crach an Craite, który przybył tu w tym właśnie celu.

Grach, kłoniąc rudą głową, ukląkł przed królową na jedno kolano.

— Kogóż jeszcze przywiodłeś, Eist? Krępy, krzepki mężczyzna z miotłowatą brodą i dryblas z kobzą na plecach przyklękli obok Cracha an Craite.

— Oto waleczny druid Myszowór, który, jak ja, jest przyjacielem i doradcą króla Brana. A to Draig Bon-Dhu, nasz sławny skald. Trzydziestu żeglarzy ze Skellige czeka zaś na podwórcu, płonąc nadzieją, że piękna Calanthe z Cintry ukaże się im choć w oknie.

— Siadajcie, szlachetni goście. Ty, panie Tuirseach, tutaj. Eist zajął wolne miejsce przy węższym końcu stołu, oddzielony od królowej tylko pustym krzesłem i miejscem Drogodara. Pozostali wyspiarze siedli razem po lewej, pomiędzy marszałkiem Vissegerdem a trójką synów władyki. Streptu, na których wołano Pomrów, Paszkot i Dzirżygórka.

— To mniej więcej wszyscy — królowa przechyliła się w stronę marszałka. - Zaczynamy, Vissegerd.

Marszałek klasnął w dłonie. Pachołkowie, niosąc półmiski i dzbany, długim sznurem ruszyli ku stołowi, witani radosnym pomrukiem biesiadników.

26
{"b":"88164","o":1}